W połowie sierpnia, kiedy lato, jak uschnięty badyl,
przełamywało się już na stronę jesieni, przez Ślesin przetaczała się kawalkada konnych zaprzęgów.
Przez trzy dni, eleganckie bryczki na gumowych oponach i zwyczajne towarowe furmanki na kołach okutych żelaznymi obręczami turkotały po ulicach miasteczka. Jechały od : Kleczewa,Skulska i Konina w kierunku licheńskiego sanktuarium.
Na wozach wyściełanych sianem, ciągnionych przez umajone wstążkami konie, siedziały chłopskie rodziny.
Ten potok pojazdów przelewał się pod Bramą Napoleona, żeby za mostem skręcić w polną drogę na Licheń. Również dziadek wsiadał na swoją, starą, poniemiecką damkę i wyruszał na odpust. Do podróży wdziewał sznurowane na łydkach bryczesy ze skórzanymi łatami w kroku i czarne, glansowane buty oficerki. Stopy owijał we flanelowe onucki, a na głowę zakładał czapkę z jodełkowego sukna w typie - "naleśnik z daszkiem".
Niecierpliwie czekałem na jego powrót licząc, że przywiezie mi w prezencie kupiony na odpustowym straganie metalowy pistolet na korki. Taki korkowiec ze sprężynową iglicą, która po naciśnięciu spustu z hukiem uderzała w korkowy nabój był drogi i stanowił przedmiot marzeń wszystkich chłopaków w miasteczku.
Korkowe naboje, przechowywane w pochłaniających wilgoć wiórkach i pakowane do płaskich, kartonowych pudełek, sprzedawane były oddzielnie. Kiedy dobrze podochocony dziadek wrócił z Lichenia, skwapliwie odbierałem od niego rower i podawałem mu drewnianą sukę do butów, żeby łatwiej się rozzuł i wyciągnął z kieszeni upragnione prezenty.
Ale, tym razem też nie dostałem korkowca. Nie był to nawet blaszany pistolet na kapiszony.
Dziadek wręczył mi dziecinną, drewnianą pukawkę z tłoczkiem na sprężone powietrze.
Dzwięk, jaki wydawała ta: "broń" przypominał odgłos wybijanego fachową dłonią korka z butelki.
Rozczarowany, wybiegłem na ulicę z moim starym, wystruganym z krzywej gałęzi pistoletem, żeby z niego strzelać do Niemców.
Marek Szarek