najnowsze

Krzysztof Karoń

covid dla opornych

Witold Gadowski

Wojciech Sumliński

Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 

6czyli jak, na własna prośbę, z jednych łap wpadliśmy w                                                         drugie...

freedom - new edition

opowieść o spapranej nadziei - z okazji kolejnej rocznicy zburzeniu             Muru   Berlińskiego


     

Pamiętam, gdy w siedemdziesiątych latach ubiegłego wieku dostałem w prezencie urodzinowym 15 funtów. Pachnące farbą, szeleszczące egzotycznie banknoty. Nominał dzisiaj wydaje sie być niczym ale wtedy ??? .... było to w czasach znacznie poprzedzajacych moment, w którym zarobek polskiego inżyniera wynoszący - w przeliczeniu na obcą walutę -7 USD miesiecznie uznany był za normę ogólnopolską.

      Może właśnie dlatego wielu moich kolegów ze studiów, tuż po uzyskaniu dyplomu, chowalo go głeboko do szuflady otwierając ot, choćby warzywniaki. Mnie też taki pomysł chodził po głowie choć jednak nie odważyłem się podjąć tego wyzwania. Poszedłem drogą najmniejszego oporu, drogą wyuczonego na studiach zawodu. Kreśliłem na kulmanie nowe kształty łyżek koparek, testowałem urządzenia sterowania ruchem kolejowym aż w końcu zostałem kierownikiem wydziału transportu w jednym z największych zakładów produkcyjnych w Polsce.

      Odwiedził nasz zakład przedstawiciel techniczny holenderskiej firmy produkującej wózki widłowe i mnie przypadło wtedy w udziale goszczenie go przez całe dwa tygodnie. Ukończone studia, kierownicze stanowisko potwierdzone prawem do noszenia zielonego kasku na hali spowodowało, że w oczach mojego gościa pojawiał się często błysk szacunku. Do momentu, gdy rozmowa oparła się o poziom zarobków i wyszło na jaw, że tyle, ile ja zarabiam w miesiąc on – u siebie, w Holandii – otrzymuje za godzinę z kawałkiem. Od tej chwili nie zobaczyłem już ani błysku ani tym bardziej uznania a jedynie jakieś lekko ironiczne współczucie.

      Trwała ta ironia w mojej podświadomości przez lata całe aż do chwili, gdy - całkiem niedawno - otrzymałem z ZUS list , w którym informowano mnie uprzejmie , że zgodnie z ustawą i w poczuciu obowiązku wobec społeczeństwa oto właśnie dostarczają mi wyliczenie emerytalnego kapitału. Zgodnie z nim moja przyszła emerytura wynosić ma 0,53 zł – słownie „ pięćdziesiąt trzy grosze”. Napisano także, że jesli zgłaszam zastrzeżenia do sposobu naliczenia to przysługują mi jakieś tam – określone odpowiednimi ustawami - prawa odwołania a tak naprawdę to powinienem sam dostarczyć dowody, iż przez lata całe pracowałem tu i tam bo Oni czyli ZUS czyli w końcu Państwo – również w zgodzie z jakimis ustawami - nie zajmują się takimi szczegółami, jak sprawdzanie moich składek zusowskich z lat przed 1999 rokiem.

      A mnie trafił szlag nieomal i do dziś nie mogę odkryć, gdzie wcisnięto , do jakiej piwnicy , archiwa dawnych lat, by udokumentować, że byłem, żyłem i pracowałem. Ostatnio przeczytałem w jakimś magazynie radosną informację, że własnie odkryto dość liczne i zapomniane przez lata dokumenty zatrudnienia ze wspomnianych lat , całkowicie zbutwiałe , zniszczone i niemożliwe do odczytania. W związku z tym ileś milionów Polaków nie otrzyma emerytury w należnej i wypracowanej wysokości. Nie napisano tylko, kto za to odpowiada i kto za to powinien pójść co najmniej „siedzieć”. Dziwnie szybko o fakcie zapomniano przyjmując, prawem kaduka, , że konsekwencje poniosę ja i mnie podobni. Jak zły sen przemknęły wtedy przed moimi oczami rozradowane twarze kolegów – inżynierów sprzedających marchewkę czy pietruszkę, oni takich problemów nie mieli. Przypomniał mi się również wyraz twarzy mojego dawnego holenderskiego gościa.... to nie było jednak ironiczne współczucie, to było współczucie calkiem szczere i przyjacielskie – czyżby on wtedy już wiedział, jak to się skończy ?

      Wróćmy jednak do historycznej kolejności spraw. Można wybiec czasami lekko w przód lecz uczciwość nakazuje jednak poukładać rzeczy podług dat i znaczeń. Zbyt wiele szkód uczyniono już poprzez niby to przypadkowe zapomnienie lub ominięcie tematu lub kwestii a ja nie chciałbymy wpisywać się w ten dość niechlubny, polityczny zwyczaj opisywania historii.

      Minęło więc zaledwie kilka lat od chwili owego podarunku i kolega z sąsiedniego podwórka pochwalił się spędzeniem wakacji na dachu angielskiego domu, gdzieś w tajemniczym i brzmiącym Robin Hoodem Nottingham. ..Jak ty tam się dostałeś ?...nie na dach oczywiście ale w ogóle , do Wielkiej Brytanii...mam tam wujka – odpowiedział. Wszystko w tym momencie stało sie jasne. Przecież wtedy nie można było ot, tak sobie wsiąść w samolot i polecieć...a już szczególnie nie do pracy przy układaniu dachu. Przyjechał i pokazał mi poskładane równo w szufladzie banknoty. Duma z posiadania 12-tu funtów prysnęła natychmiast po pierwszym rzuceniu okiem na efekty 2 miesięcznej pracy. Że też nie przyszło mi wtedy do głowy zostać dekarzem....

      Mniej więcej gdzieś w tym samym czasie ale już,  gdy byłem na studiach prowokując nieopatrznie choć nieświadomie opisywane wcześniej wydarzenia inny znajomy, przyszły lekarz, wybrał się trochę bliżej , do Niemiec. Ktoś z rodziny, mieszkający pod Monachium, wysłał mu zaproszenie i załatwił przy okazji pracę na budowie. Przez wiele miesięcy powiedzenie „ bacaj na pole „ trwało jak magiczny szyfr w rozmowach między nami. Budowa należała do Jugosłowianina i tego okrzyku używał , by ostrzec swoich pracowników przed najazdem specjalnych komisji kontrolujących, czy aby nie zatrudnia nielegalnych imigrantów. Choć „ bacanie na pole” z trudem licowało z godnością studenta medycyny, szczegolnie takiego z ambicjami zostania znanym neurochirurgierm, to jednak „bacał” posłusznie w intencji zgromadzenia odpowiedniej ilości deutchmarek przewyższjącej niejednokrotnie pensje ówczesnych lekarzy już po specjalizacji.

      Tak czy inaczej , w tamtych czasach, wyjazd do pracy za granicę na tzw. Zachód– szczególnie do Wielkiej Brytanii, z której wewnętrznych granic można było być zawróconym przez okrutne Immigration Office bez usłyszenia powodu, mimo posiadania wszelkich zezwoleń, zaproszeń i potwierdzeń – wydawał się nam wszystkim łutem szczęścia.. . Łutem równie niedostępnym przeciętnemu Polakowi co szynka na kolację. Przeciętnemu Polakowi , jak napisałem, bo byli i tacy , którzy nie wpisywali tego na listę marzeń mając tatę lub mamę ...lub nawet ciotkę ...na odpowiednim stanowisku i dla których poprzez to owa szynka też nie jawiła sie jakims specjalnym rarytasem.

      Nawet nie zauważyłem kiedy to wszystko się zmieniło. Kartki „książki od historii” , jakby silnym podmuchem wiatru pobudzone, zaczęły z szaloną prędkością - ignorując przyzwyczajone do powolnego ruchu palce – przekładać się same. Nie nadążałem czytać.

      Nagle okazało się, że zupełnie swobodnie mogę już wjechać do Berlina Zachodniego – choć, o dziwo!, zbaczanie z trasy , by zobaczyć wieżę telewizyjną z drugiej strony Muru, było nadal - gdy nie posiadało się specjalnego zezwolenia - pewnym ryzykiem. W chwilę potem, mając już swoje własne biuro podróży – kilka miesięcy wczesniej zrezygnowalem z inżynierskiej kariery - i pilotując autokar z wycieczką, której planowalem pokazać sławne więzienie Spandau utknąłem w olbrzymm korku na podjeździe do granic Berlina. By przekroczyć szlabany wjazdowe, ku naszemu zdziwieniu bez żadnej kontroli czarnych brygad, musieliśmy odstać kilka godzin w morzu Trabantów i Wartburgów, których tylne szyby wyposażone były w oryginalne, przycięte na wymiar i eleganckie żaluzje przeciwsłoneczne, żywcem przeniesione z domowych okien.

      Nie miałem pojęcia co się święci. Dopiero wieczorem, gdy ruszyliśmy zatłoczoną Unter den Linden aby pokazać uczestnikom wycieczki podświetloną Bramę Brandenburską zobaczyłem tłumy ludzi tańczących na ulicy z kawałkami betonu w dłoniach. Walił sie Mur Berliński a ja patrzyłem na to zdziwionymi oczami i z trudem docierała do mnie myśl, że właśnie jestem świadkiem końca pewnej epoki w dziejach Europy.

      Długo zostanie mi w zakamarkach pamięci owa, dzika nieomal, radość ludzi w tanecznym korowodzie poruszających się wzdluż szerokiej alei ... w szaleńczym nieomal transie wbijających kilofy w kolejną bryłę betonu i reagujących brawami oraz śpiewem na widok nastęnego, walącego się w gruz, przęsła Muru. Następnego...i następnego...i następnego...... Czasem można było też dostrzec łzę na twarzy kogoś stojącego z boku w zadumie....kogoś, komu być może – tak niedawno jeszcze - NRDowski pogranicznik zastrzelił na tym murze ojca, syna, siostrę lub brata. Do samego rana , nocą z 9/10 listopada 1989 roku, w świetle pochodni, klimacie niesamowitych emocji i przy chóralnych śpiewach trwało misterium radości - święto zwycięstwa nadziei. Tej nocy kończyła się epoka a wraz nią kończył się dramat. Tak przynajmniej wtedy się wydawało. Patrzyłem na to oszołomiony i lekko zdziwiony, nieomal uszlachetniony myślą, że dane mi było tego dotknąć. A już do glowy wtedy mi nie przyszło, że dramat dopiero się zaczyna.

      Wróciłem do Berlina po raz ostatni .....już nie Zachodniego a po prostu Berlina...... po kilku miesiącach. Niemcy już były zjednoczone i tylko pomnik przedstawiający ścianę, w której z jednej strony tkwiła tylna część trabanta a z drugiej przednia część mercedesa przypominał niechlubnie o niedawnych jeszcze czasach. Nie znalazłem już tam, wędrując znanymi ścieżkami, owego, ciągnącego kiedyś jak magnes, zapachu i klimatu a po czystym niegdyś Kurfürstendamm wiatr roznosił stare, podarte gazety, resztki styropianowych tacek oraz gnał po chodniku puste puszki po piwie. Pamietam, że zatrzymało mi to oddech na krótki moment. Zignorowalem ten widok mimo lekkiego dyskomfortu tak , jak się ignoruje pierwsze oznaki zawału. Wszak nie widać było wyraźnych powodów do zmartwienia – przed chwilą częśc Europy odzyskała wolność. Od tego momentu mogło być już tylko lepiej.

      I znów kartki z kalendarza zaczęły spadać w zastraszającym tempie. Ani się obejrzałem a był rok 2004. Wszyscy żyliśmy już dawno we własnym domu a granice Wielkiej Brytanii otwarte były na oścież. Sam się sobie dziwiłem, gdy ofertę przyjazdu podchwyciłem w minutę. A przecież nie taki był mój życiowy plan. Nie chciałem tu przyjeżdżać z przymusu i nie chciałem wyjeżdżać z Polski tylko dlatego, by uchronić się przed życiowym bankructwem. Wydawało mi się zawsze, że - jeśli już - to na wycieczkę.....na wędrówkę szlakiem Robin Hooda lub Sherlocka Holmesa ..na spotkanie z duchem Sir Lancelota....Ale gdy znajoma mi osoba zapytała – chcesz być kierowcą w Anglii ?.. tylko już, od pojutrza,.....to nie wahałem się ani chwili. W jednej chwili skreśliłem całą przeszłość, dyplom Politechniki schowałem głęboko do kieszeni a dotychczasowym marzeniom kazałem się zamknąć.....Dlaczego ?

      Dziś czytam o tegorocznych maturzystach, z których 70% planuje wyjazd z Polski...czytam o tym, że 72% mieszkających na Wyspach Polaków nie zamierza do Polski wracać....I nie mogę sobie tego w żaden sposób połączyć z ową ogromną radością obecną na trzymanym pod powiekami obrazie z pamiętnej listopadowej nocy. Zgodnie z najnowszymi badaniami 8 na 10 Polaków myśli o wyjeździe z kraju. Nie na chwilę, jak kiedyś.Na stałe. Zgodnie z przytoczonymi w badaniach słowami wyjeżdżają lub myślą o wyjeździe nie tylko ci, którzy muszą ale także ci, ktorym powodzi się dość nieźle.. Jak raportuje Instytut Millward Brown tylko 17% dorosłej części polskiego społeczeństwa nie bierze ewentualności wyjazdu pod uwagę.

       Jak podkreślali w 2013 roku socjologowie - „ za chlebem wyjeżdżają z kraju już nie tylko Ci, którzy znają język i mają specjalistyczne kwalifikacje, ale i Ci, którzy nie władają angielskim i brak im wyuczonego zawodu. Liczby są przygnębiające: według danych GUS z jesieni 2013 roku, poza granicami Polski znajduje się ponad 2,13 mln rodaków....”

      Dzisiaj, rok później zaledwie -w końcówce roku 2014 -do uczniów, maturzystów, studentów dołączaja tłumnie lekarze, pielęgniarki, aktorzy, artyści, inżynierowie, naukowcy....Nie tylko ci młodzi, ale również ci z doświadczeniami oraz pokaźnym dorobkiem po latach kariery w kraju.

      Praktyka jednak pokazuje, jak daleko socjologowie się mylą, przynajmniej co do liczb. Nie uwzględnili ani dzieci ani ich dziadków, którzy wyjeżdżają , by ...albo się tymi wnukami opiekować albo, przy okazji, dorobić trochę grosza. Opierają się też wyłącznie na oficjalnych spisach i GUSowskich danych pomijając całkowicie klimat codziennego życia i obserwacje ulicy. W samej Wielkiej Brytanii ,bez dwóch zdań, przebywa , w sposób względnie stały,pewnie ponad 2,5 miliona – jeśli nie więcej - rodaków z kraju nad Wisłą. A gdy przychodzą wakacje liczba ta rośnie do niebotycznych rozmiarów. Jest jeszcze gorzej – z wakacji nie wraca do szkół ..trudno przewidzieć..5..10..15 procent tych, którzy mieli wyjechać na chwilę. Wybierają, jak to socjologowie zwykli nazywać, tzw. „długotrwałą tymczasowość”...która opiera się bardziej na słowach „ kiedys wrócę” niż na faktycznej chęci powrótu.

      Wielu jednak możliwości powrotu w ogóle nie bierze pod uwagę jednoznacznie określając swoje cele i zamierzenia. Niektórzy kotwiczą swój wybór używając słów z górnej półki językowej – „Polska nie spełnia moich oczekiwań” .....inni słów nie dobierają – „ nie wrócę do tego gnoju”..Lecz jakichkolwiek słów by nie użyli na uzasadnienie decyzji pojawiający sie w tutaj Polacy to fakt staje sie coraz bardziej przerażający i oczywisty – ich dzieci nie pójdą do polskiej szkoły 1 września....ich dzieci, po skończeniu tej szkoły podejmą pracę tu, gdzie ich rodzice – w Wielkiej Brytanii. Dla kolejnego ministra finansów problemem będzie tylko myśl nad kolejnym podniesieniem wieku emerytalnego albo podwyższeniem podatków – zgodnie ze znana regułą, że „ rząd i tak się wyżywi”. Ale czym to się skończy dla tych, którzy jednak, zdani na ministerialną łaskę, w kraju pozostaną ??..dla emerytów....nielicznych młodych matek ...absolwentów jakiś tam szkół czy pseudostudiów.... dla rosnącej rzeszy bezrobotnych....

      Zaczęło się w Wielkiej Brytanii mówić o nas, jako o „złodziejach miejsc pracy” i „łowcach benefitów”..Nienajlepszy to klimat do trzymania głowy wysoko i chodzenia prężnym krokiem. Podobno 10% z nas , będących tu raptem 5 lat, posiada już brytyjskie obywatelstwo widząc w tym jedyną szansę na rozwój i wyzwolenie sie spod etykietki wyżej wspomnianych określeń. A następna partia chętnych szykuje się do egzaminu z umiejętniości życia w Zjednoczonym Królestwie. Znakomita większość z nas, w chwilę po przyjeździe , zaczyna od najprostszych prac.....w fabryce - przy taśmie...przy obsłudze karuzeli...w pralni lub za kierownicą vana a do legendy przeszedł już przysłowiowy zmywak lub „latanie na szczocie” w restauracji. Niezależnie od posiadanych kwalifikacji, umiejętności czy ambicji lub dyplomów zaczynamy życie od początku, od podstaw , od pierwszych kilku funtów i nierzadko od pierwszych kilku słów w obcym języku. To wszystko oznacza, że potrafimy się dostosować do warunków życia i nie oczekujemy kokosów od pierwszej sekundy...że jesteśmy w stanie dać sobie czas na to, by wypracować sukces....że jest w nas mnóstwo cierpliwości i przede wszystkim ochoty do pracy....Ale to jednoczesnie oznacza, że nie dajemy sie mamić filmikami propagandy sukcesu oraz nie podzielamy udawanej przed kamerami euforii polityków, gdy próbują nam radośnie wmówić, że budowa 50 kilometrów autostrady zbliżyła nas do europejskiej czołówki.

      Co dziwniejsze, mimo, że co chwila daje się nam do zrozumienia, że nie jesteśmy mile widziani w UK i stwarza kolejne przeszkody w rozwoju to przybywa nas tu coraz więcej. I co jeszcze bardziej dziwne – dajemy sobie w tym niesprzyjającym klimacie radę. A to dodaje prawdziwości założeniu, że tak niewiele , my - Polacy, potrzebujemy , by coś z siebie dać. Ze statystyk wynika, że przykładamy sie do pracy , jak nikt...że szybko sie uczymy....że nasze dzieci sa pojętniejsze w szkole niż ich lokalni rówieśnicy....a co najważniejsze, pokazujemy ile jesteśmy w stanie dostarczyć w formie podatków do lokalnego budżetu.

      Gdy zaczynał sie exodus niekórzy politycy próbowali wręcz budować na nim swoją popularność utwierdzając tych, którzy na wyjazd się jeszcze nie zdecydowali , że to tylko nieudacznicy zmykają z kraju. W 2009 roku okazalo się, że polscy nieudacznicy dodali do budżetu Zjednoczonego Królestwa 5 mld funtów zaś PKB Holandii bez owych nieudaczników byłby niższy o prawie 2 mld euro. Gdy doda się do tego zyski budżetów innych państw, do których postanowilismy zmykać to otrzymać można wcale niezła kwotę, ktora przewyższyłaby nawet dwukrotnie ..ot, choćby krótkookresowe zobowiązania zaciągnięte za czasów Gierka w 1980tym roku.

      Ale polscy ministerialni spece od zarządzaania zasobami ludzkimi i finansami państwa znali inną prawdę. Ta prawda objawiona została w 2011tym roku słowami ( cytat z publikacji w Przeglądzie ) „Od naszego wejścia do Unii Europejskiej polska emigracja zarobkowa przysłała bliskim w kraju łącznie ponad 112 mld zł. Pieniądze od Polaków z zagranicy służą stabilizacji całego systemu bankowego w Polsce. Euro czy funty są wymieniane na złotówki, dzięki temu łatwiej zwalczać inflację, polski pieniądz się wzmacnia. Dzięki pieniądzom przysyłanym przez tych, którzy pracują za granicą, poprawia się jakość życia w kraju.”....

      Mogli na tym bazować bazkarnie ale i bezrefleksyjnie jednocześnie, nie zwracając ani grama uwagi na inne słowa towarzyszące owej publikacji a mianowicie – „..Ciekawe tylko, jak długo jeszcze....”.. Strumień gotówki sie skończył. Emigranci zamiast wysyłać pieniądze do rodzinnych domów ściągneli rodziny do siebie. Ale sukces przetrwania polskiego sektora bankowego w czasie niedawnego kryzysu bankierzy i ministrowie przypisali przede wszystkim sobie i swojemu genialnemu prowadzeniu polskich finansów. Nikt nie wspomniał nawet, że kwota, którą „nieudacznicy” z emigracji zasilili polski system bankowy oraz rynek w szerokim rozumieniu - nawet licząc tylko oficjalne bankowe przekazy - przewyższała wielkość pomocy , jaką choćby Grecja czy Irlandia otrzymały od Unii by uniknąć bankructwa. Jakoś tak dziwnie zawsze wychodzi, że jak zwyczajny Polak, ktory ma po prostu dość kłamstwa i oszustwa to krętacz i nieudacznik a jak polityk to na pewno geniusz poświęcający się dla społeczeństwa i warto na niego głosować.

      Z wielu powyższych kwestii przebija sugestia zadania pytania, które i tak już zostalo przeze mnie wyartykuowane – dlaczego?........dlaczego musimy szukać szczęścia i wykuwać swoją przyszłość gdzieś na obczyźnie a nie w swoich rodzinnych stronach?.... Mimo wielu powszechnie dostarczanych statystyk – gdyż są one jednak, mimo wszystko, prowadzone - odpowiedź na to pytanie bywa skrzętnie omijana przez osoby, ktore tytułem pełnienia funkcji publicznych mają wpisane w zakres swoich obowiązków czynienie z tych statystyk realnego użytku. No cóż, pytanie pozostanie bez odpowiedzi choć chyba u każdego z nas , gdzieś w zakamarkach serca tkwi jak zadra. I nie raz jeszcze nawiedzi nas przyćmiewając nasze emigranckie poczynania dźwiękiem pękniętej struny lub skrzypieniem zawiasów, których rdza nie pozwala otworzyć się drzwiom do końca.       

Aż nazbyt wyraźnie nasuwa się – bo kwestia w Polsce nową nie jest -wspomnienie końcówki XIX wieku , gdy w podobny – tak, tak ! , jak najbardziej !! – sposób tysiące górali wyjechało do Hameryki ....za chlebem. Owczesne władze austriackie , podobnie jak nasze dziś, patrzyły na to przez palce woląc, by góral wyjechał zamiast mącić, buntować i prowokować niezadowolenie. W 1864 roku Michał Bałucki, krakowski pisarz i poeta, napisał wiersz – „ Za chlebem”. Wiersz, który dość szybko przerodził się w pieśń pod innym - ale za to jak bardzo znanym - tytułem: „Góralu, czy ci nie żal...” Tak wtedy jak i dziś na owe pytanie nikt nie udzielił odpowiedzi. A żal było góralom wtedy wielce i nam dzisiaj – w większości -też jest. Odpowiedź - „za chlebem”, choć prosta i znana, ani wątpliwości ani tego żalu rozwiać nie jest w stanie. Wręcz przeciwnie – tylko je pogłębia. Wszak wyjechaliśmy nie – tak, jak wielu naszych poprzedników w historii - w obawie przed kajdanami , represjami..nie umykaliśmy przed batem najeźdźy. Nam przyszlo wyjechać w kilka chwil po odzyskaniu wolności. I ta świadomość czyni wszelkie zadry ostrzejszymi a każde pytanie - „dlaczego ? „ powoduje, że dlonie zaciskają się w pięści.

      W końcówce XIX-go i na początku XX-go wieku wyemigrowalo z Polski do Ameryki około 2 milionów rodaków. Może to i taka właśnie przemyślana polityka wtedy była – zdusić do granic i dać wybor. Zginiesz z głodu albo...wyjedziesz. Wszystko wskazuje na to , że podobna jest realizowana i dzisiaj. Tylko metoda sie zmieniła. Wystarczy wszak przyjrzeć się dobrze stosowanemu dziś w Polsce systemowi likwidacji przedsiębiorstw – ograniczyć dostęp do zamówień, postawić w stan likwidacji albo wystawić na sprzedaż, przejąć za złotówkę lub wykupić po czym , jeszcze przed chwilą dobrze prosperujące przedsiębiorstwo zamienić w magazyn części , zwolnić załogę, dać jej możliwość wyjazdu i tym samym zlikwidować konkurencję na rynku. Wysyłanie czołgów i łamanie granic to juz przestarzałe i prymitywne metody – teraz strefy wpływów zdobywa się z użyciem broni ekonomicznej. Dość perfidny to sposób i aż trudno dać wiarę, że istnieje naprawdę. Szczególnie , gdy ciagle lubimy wierzyć, mimo wszystko – bo w coś trzeba, w słowa padające z trybun i ekranów. Niedawno jeden z polityków znamienitej bo złożonej z samych prawdziwych Polaków-patriotów partii oświadczył - przy okazji udowodnionej próby naciągnięcia kasy Sejmu na kilkanaście tysięcy złotych - że on to wszystko dla Polski....że Polska jest jego powołaniem...Nie wątpię, że znajdzie się spora grupa osób gotowa w to uwierzyć.

      Gdy w 1989tym roku zadano pierwszemu pożal-się-Boże Prezedentowi Wolnej Polski pytanie – co robić?..jak to teraz będzie ?? ..padła odpowiedź - robcie tak, by było dobrze. JA wam na to pozwalam. ...I pozwolił - przy okazji bawiąc sie na przyjęciach u tych, których obiecywał „puścić w skarpetkach”. Ci zaś , którzy wtedy w owych skarpetkach mieli zostać „puszczeni” nie zroblili nic ponad to, co wszystkie banki dookoła robią nieustannie i codziennie. Prezydent wszystkich Polaków tak sie rozsmakował w prezydenckiej roli ,że już sam nie wiedział komu podawać rękę a komu nogę. Wolność zaczęła się hucznie, radośnie i szumnie. Mandaty posłów, fotele senatorów nagle stały się dostępne dla wszystkich, którzy gotowi byli albo za nie zapłacić żywą gotówką albo sprzedać duszę lub, w ostateczności, mieli odpowiednie koneksje. Właśnie dzisiaj przyglądamy się jednemu z nich – ówczesnemu bożyszcze tłumów, ikonie biznesu – panu ówczesnemu Senatorowi .....temu, który otworzył sieć kantorów zanim jeszcze była gotowa odpowiednia ustawa.... grozi mu dożywocie za ( podobno) zlecenie zbójstwa niewygodnego dziennikarza. Nie wiadomo tylko z jakiego powodu doświadcza takiej przykrości – czy utracił koneksje czy też trafił się przypadkiem i nieoczekiwanie jakiś uczciwy prokurator.

      W międzyczasie sprzedano, rozgrabiono, rozdano lub zagarnieto wszystko, co stanowiło jakąkolwiek wartość -plan Balcerowicza ( by sprzedać , co sie da ) był niekwestionowanym hitem europejskiej sławy. Giełda ..pierwsza Wolna Giełda Wolnej Polski, pewnie dla rozmycia jej ukrytego celu istnienia zlokalizowana w znienawidzonym budynku Komitetu Centralnego .... stała się nieomal wyznacznikiem nowoczesnego biznesowego stylu myślenia, specyficznym nakazem mody. Do czasu, gdy połknęła wszystkich drobnych graczy, zrzucając ich na dno i wysysając z nich wszystko, co wyciągnęli ze skarpet. W stan likwidacji stawiano wszystko, co sie dało .... stocznie, huty , kopalnie, zakłady produkcyjne, budowlane...zgodnie z zasadą: żaden biznes zbyt mały , żaden zysk zbyt duży. Przy okazji rozliczania poprzednich włodarzy kraju nikomu włos z głowy nie spadł, wręcz przeciwnie – zmienili się tylko dysponenci „szaf Lesiaka”. Gruba kreska obowiązująca od pierwszych sekund wolności dawała każdemu gwarancję swobody i bezkarności zapewniając, jeśli nie dostatnie to na pewno spokojne, życie po grób. Dawni prokuratorzy ubeckiego aparatu paradowali z dumnie podniesioną głową ciesząc się 9-tysięczna emeryturą i nikogo nie obchodziło, że ich ofiary, jeśli miały szczęście przeżyć, ledwo wiązały koniec z końcem. Zdarza się nawet jeszcze dziś doświadczyć widoku asysty honorowej Wojska Polskiego podczas pogrzebu ubeckiego oprawcy , który- o dziwo! - dalej nosi szlify pułkownika.

      Moment , w którym Polacy mogli już zupełnie swobodnie, bez obaw przed domiarami urzędu skarbowego otwierać swoje biznesy jawił się początkiem raju. Dość szybko okazało się jednak, że był to raj przede wszystkim dla -chronionych przez nową już Policję -bossów z Pruszkowa lub Mokotowa. Ci, co zechcą się chwalić osiagnięciami w służbie .śledczej mogą oczywiście oficjalnie świadczyć, że mafię zlikwidowano lecz zeznania Masy , świadka koronnego i prominentnego członka ówczesnego „zarządu” Pruszkowa świadczą jednak o czymś zupełnie innym. Zmieniły się wyłącznie zasady, cele i zakres. Jak każda mafia, tak mokotowska jak i pruszkowska , zwyczajem mafii z Chicago, zamieniła skórzaną kurtkę na elegancki garnitur a pistolet na rekomendację poselską. Często bywa tak, że bezpieczniej człowiek się czuje w ciemnej bramie praskiej kamienicy niż na eleganckim przyjęciu pełnym pachnącymi Armanim ludzi w białych koszulach z monogramami.

      Wobec owego szaleństwa początkowych chwil wolności, gdy rozdzielano lub wyrywano sobie każdy soczysty kąsek polskiego majątku oraz ciagnieto kołdrę w dowolne strony, by pokryć jak największe strefy wpływów późniejsze działania wydają się być niewinnymi igraszkami. Bez echa w sumie przeszły kombinacje z manewrowaniem przecinkami w ustawach – ot, znaleziono kozła ofiarnego, wypromowali się nowi aktorzy ( tak, jak pewien minister sprawiedliwości) i ..po sprawie. Fakt utrącenia budowy rurociagu północnego z Norwegii przez jednego z polskich liderów też przeszedł bez jakichkolwiek konsekwencji a tym bardziej uwagi. Nawet pozwolono owemu liderowi , mimo wszystko, grać rolę „odgrzewanego kotleta”, ktora pozwoli przetrwać jeszcze jakiś czas. Późniejsze afery paliwowe, węglowe, turystyczne , taśmowe i wszelkie inne skutecznie zamiatane pod dywan to tylko drobne odpryski głównego wybuchu euforii i radości początku lat po zrzuceniu kajdan.

      Nie sposób dokonać analizy czy też nawet opisać polskich zysków z wolności krótko, zwięźle i bez zmuszania czytelnika do czytania kilku, co najmniej, tomów. Najlepiej, gdyby to były tomy akt śledczych oczywiście bo na takie owe wydarzenia przede wszystkim zasługują. To jednak marzenie ściętej głowy dzisiaj , nadzieja szaleńca, nieomal ocierająca się o utopię. Nie ma ani zwyczaju ani szans sądzenia zwycięzców a taka opowieść musiałaby przecież zwalić wiele postaci z cokołów i ..postawić przed sądem. Lecz może ktoś kiedyś zechce napisać prawdziwą historię polskiej wolności po 1989-tym roku. Nie będzie wprawdzie ona już wtedy nikomu potrzebna i nie będzie miała szansy niczego zmienić lecz przynajmniej zabrzmi jako prawdziwe świadectwo czasów. Tak, jak dziś brzmią prawdy o Katyniu czy Teheranie.

      Dzisiaj nikt nie ma na to czasu, ochoty albo..odwagi. Tak, jak nie ma czasu a być może też i odwagi by czytać emigracyjne statystyki. Gdyby przeczytał to musiałby uczciwie przyznać, że propagandowe rządowe filmiki o polskim sukcesie to tylko maleńka i być może najmniej istotna odrobina prawdy o polskiej wolności... .

woj1a

 

Wojciech  Różański

 

inne artykuły autora